THUNDERBOLTS
24 czerwca 2025, godz.: 19:00
W drodze na seans "Thunderbolts*"
czułem się trochę tak, jakbym jechał na urodziny gościa, którego nigdy
nie poznałem. Podczas reklam kolega z redakcji tłumaczył mi ściszonym
głosem status quo uczestników imprezy; że ten wystąpił w takim serialu,
ta mignęła w tamtym filmie, ta w jeszcze innym, ale za to z tym i tamtą.
Notowałem to wszystko naprędce na zwojach mózgowych. Gdy jednak po 30
minutach seansu sala zaczęła wiwatować na widok Bucky’ego w bojowym kostiumie, zrozumiałem, że utraciłem coś bezpowrotnie. A przecież uniwersum Marvela rosło wraz ze mną. Kiedy Downey Jr. w blaszanym kostiumie spuszczał manto Jeffowi Bridgesowi, chodziłem do podstawówki, miałem śniadaniówkę ze Spider-Manem, a w niej – zamiast kanapek od mamy – talię kart kolekcjonerskich ze złoczyńcami i superherosami. Przy okazji pierwszych "Avengers"
uciułałem pieniądze, żeby kupić trzy bilety do lokalnego kina IMAX: na
premierowy piątek, sobotę i niedzielę. Potem poszliśmy w inne strony: Marvel zdziecinniał, kręcąc się we własnych powtórzeniach, a ja dorosłem, kręcąc się w swoich.
Po seansie "
Thunderbolts*" czuję, że ten osobisty wstępniak mógłbym równie dobrze pisać z perspektywy trzeciej osoby – Yeleny Belovej (
Florence Pugh),
filmowej protagonistki. W otwierającej widowisko sekwencji bohaterka
monologiem dopowiada bowiem jak gdyby post scriptum mojej przygody z
bohaterami w pelerynach. Mówi o wypaleniu, zmęczeniu światem (Marvela?),
znudzeniu i potrzasku rutyny, zaczynając od słów: "Coś jest ze mną nie
tak. Błądzę i nie mam celu". Jako widzowie słyszymy, że jej ustami
przemawia w tej chwili szef Marvel Studios
Kevin Feige
i łapiemy się za głowy, bo na tak szczerą auto-diagnozę całego
uniwersum nikt chyba nie był przygotowany. Jak jednak ostatecznie
przekonują filmowi bohaterowie, żeby pójść do przodu, trzeba najpierw
stanąć twarzą w twarz z własnymi demonami. "
Thunderbolts*" – dla nich, jak i dziedzictwa ponad 50 dotychczasowych produkcji o
MCU – pełni rolę właśnie takiego dwugodzinnego rozliczenia.
Na
tę grupową terapię nowe widowisko Marvela zabiera nas wysublimowanym
podstępem. Zaczyna już od samego tytułu filmu: nie tylko pisanego z
gwiazdką, odsyłającą do obecnego w finale przypisu, ale i sugerującego
widzom "
Kapitana Ameryki: Nowego wspaniałego świata" jakieś połączenie z granym przez
Harrisona Forda Thaddeusem "Thunderboltem" Rossem. Nabrani zostaną też komiksowi puryści, bo i skład ekipy jest niekanoniczny, i motywacje nie te, co w zeszytach pisanych przez
Kurta Busieka. W interpretacji reżysera
Jake’a Schreiera drużyna rodzi się raczej z przypadku. Czwórka złoczyńców na usługach Valentiny Allegry de Fontaine (
Julia Louis-Dreyfus)
dla zatuszowania jej przestępczej działalności dostaje zlecenia na
swoje wzajemne głowy i stwierdza, że średnio im się to opłaca. Piąty
budzi się przypadkiem w miejscu kaźni. Szósty odnajduje w zgrai szansę
na przywrócenie życiu dawnej chwały; siódmy – realizację politycznego
interesu.
Zjednoczenie
ciągnących w swoje strony indywidualistów jest oczywiście naraz
kwestią czasu i zaplatania filmowej dramaturgii. Antybohaterowie "
Thunderbolts*"
najpierw tłuką się po zbrojach chroniących ciała, potem kruszą i te,
które izolują ich emocjonalność i głębię. Pod jednymi i drugimi są w
gruncie rzeczy podobni; na tle Marvelowskich mutantów, kosmitów i bogów
stanowią przypadkową grupę skrzywdzonych przeciętniaków, noszących w
sobie bagaż błędów i ran. Kapitan Ameryka z dyskontu (
Wyatt Russell)
przez własne niezaangażowanie stracił kontakt z żoną i dzieckiem.
Siostra Czarnej Wdowy przeszła piekło w dzieciństwie, po którym do dziś
nie jest w stanie się pozbierać. Bob (
Lewis Pullman)
– ocalały efekt eksperymentu na ludziach – przed cierpieniem uciekał w
świat twardych narkotyków. Nauczeni przez życie, by maskować swoje
słabości, w grupie tak podobnych życiorysów odnajdą terapeutyczną
wartość utożsamienia się z cudzym bólem. Dopiero jednak w uznaniu przez
Drugiego odnajdą siłę, by z tym bólem móc w końcu sobie poradzić.
Krzywda i jej przepracowanie w "
Thunderbolts*" nie stanowi wyłącznie kostiumu wyróżniającego nową ekipę na tle nieskończonego katalogu postaci
Marvela. Filmowi scenarzyści postanowili uformować z nich cały szkielet fabularny, a reżyser
Jake Schreier
– przetopić na estetyczny klucz. Dość powiedzieć, że zamiast z siejącym
zniszczenie lateksowym ironistą bohaterowie walczą tu z – uwaga –
depresją, personifikowaną przez jednego z najciekawszych antagonistów
uniwersum, Voida. Choć ta pieczołowicie budowana metafora na przestrzeni
filmu za często podawana jest zbyt wprost, bez grama subtelności, z
którą utożsamiamy kino podejmujące tematykę zdrowia psychicznego, być
może właśnie dlatego tak efektownie puentuje się w finale.
Okoliczności
dwudziestominutowej sekwencji ostatecznego pojedynku to bowiem być może
najodważniejsza decyzja Marvela od czasu Thanosowskiego pstryknięcia
palcami, a emocjonalne rejestry, do których dociera wówczas film, są
czymś nieobecnym w
MCU
w zasadzie nigdy wcześniej. Ta niepohamowana szczerość, której w końcu
nie musi rozładowywać żaden dowcip, u niektórych widzów obudziła nawet
uczucie pewnego zakłopotania, dyskomfortu. Dało się wychwycić, że
filmowi udało się wziąć ich z zaskoczenia; że są skrępowani tym, co
próbuje w nich dotknąć, że nie byli przygotowani na ten typ wrażeń
wybierając się na superbohaterskie widowisko. Nawet jeśli "
Thunderbolts*"
ostatecznie dochodzą do tego, eksponując własną niezdarność, nie
wywracają znajomej formuły, a swoich bohaterów budują dosyć selektywnie –
cóż to za radość zostać tak zaskoczonym na produkcji Marvela!
NOWA Sala Kinowa ()
Miechów
zobacz na mapie