x

koszyk
Pozycji w koszyku: 0
Wartość koszyka: 0,00 zł
pokaż szczegóły koszyka
kupujesz bilet na:: THUNDERBOLTS , NOWA Sala Kinowa Miechów 22 czerwca 2025, godz. 19:00
W drodze na seans "Thunderbolts*" czułem się trochę tak, jakbym jechał na urodziny gościa, którego nigdy nie poznałem. Podczas reklam kolega z redakcji tłumaczył mi ściszonym głosem status quo uczestników imprezy; że ten wystąpił w takim serialu, ta mignęła w tamtym filmie, ta w jeszcze innym, ale za to z tym i tamtą. Notowałem to wszystko naprędce na zwojach mózgowych. Gdy jednak po 30 minutach seansu sala zaczęła wiwatować na widok Bucky’ego w bojowym kostiumie, zrozumiałem, że utraciłem coś bezpowrotnie. A przecież uniwersum Marvela rosło wraz ze mną. Kiedy Downey Jr. w blaszanym kostiumie spuszczał manto Jeffowi Bridgesowi, chodziłem do podstawówki, miałem śniadaniówkę ze Spider-Manem, a w niej – zamiast kanapek od mamy – talię kart kolekcjonerskich ze złoczyńcami i superherosami. Przy okazji pierwszych "Avengers" uciułałem pieniądze, żeby kupić trzy bilety do lokalnego kina IMAX: na premierowy piątek, sobotę i niedzielę. Potem poszliśmy w inne strony: Marvel zdziecinniał, kręcąc się we własnych powtórzeniach, a ja dorosłem, kręcąc się w swoich.


Po seansie "Thunderbolts*" czuję, że ten osobisty wstępniak mógłbym równie dobrze pisać z perspektywy trzeciej osoby – Yeleny Belovej (Florence Pugh), filmowej protagonistki. W otwierającej widowisko sekwencji bohaterka monologiem dopowiada bowiem jak gdyby post scriptum mojej przygody z bohaterami w pelerynach. Mówi o wypaleniu, zmęczeniu światem (Marvela?), znudzeniu i potrzasku rutyny, zaczynając od słów: "Coś jest ze mną nie tak. Błądzę i nie mam celu". Jako widzowie słyszymy, że jej ustami przemawia w tej chwili szef Marvel Studios Kevin Feige i łapiemy się za głowy, bo na tak szczerą auto-diagnozę całego uniwersum nikt chyba nie był przygotowany. Jak jednak ostatecznie przekonują filmowi bohaterowie, żeby pójść do przodu, trzeba najpierw stanąć twarzą w twarz z własnymi demonami. "Thunderbolts*" – dla nich, jak i dziedzictwa ponad 50 dotychczasowych produkcji o MCU – pełni rolę właśnie takiego dwugodzinnego rozliczenia.

Na tę grupową terapię nowe widowisko Marvela zabiera nas wysublimowanym podstępem. Zaczyna już od samego tytułu filmu: nie tylko pisanego z gwiazdką, odsyłającą do obecnego w finale przypisu, ale i sugerującego widzom "Kapitana Ameryki: Nowego wspaniałego świata" jakieś połączenie z granym przez Harrisona Forda Thaddeusem "Thunderboltem" Rossem. Nabrani zostaną też komiksowi puryści, bo i skład ekipy jest niekanoniczny, i motywacje nie te, co w zeszytach pisanych przez Kurta Busieka. W interpretacji reżysera Jake’a Schreiera drużyna rodzi się raczej z przypadku. Czwórka złoczyńców na usługach Valentiny Allegry de Fontaine (Julia Louis-Dreyfus) dla zatuszowania jej przestępczej działalności dostaje zlecenia na swoje wzajemne głowy i stwierdza, że średnio im się to opłaca. Piąty budzi się przypadkiem w miejscu kaźni. Szósty odnajduje w zgrai szansę na przywrócenie życiu dawnej chwały; siódmy – realizację politycznego interesu.


Zjednoczenie ciągnących w swoje strony indywidualistów jest oczywiście naraz kwestią czasu i zaplatania filmowej dramaturgii. Antybohaterowie "Thunderbolts*" najpierw tłuką się po zbrojach chroniących ciała, potem kruszą i te, które izolują ich emocjonalność i głębię. Pod jednymi i drugimi są w gruncie rzeczy podobni; na tle Marvelowskich mutantów, kosmitów i bogów stanowią przypadkową grupę skrzywdzonych przeciętniaków, noszących w sobie bagaż błędów i ran. Kapitan Ameryka z dyskontu (Wyatt Russell) przez własne niezaangażowanie stracił kontakt z żoną i dzieckiem. Siostra Czarnej Wdowy przeszła piekło w dzieciństwie, po którym do dziś nie jest w stanie się pozbierać. Bob (Lewis Pullman) – ocalały efekt eksperymentu na ludziach – przed cierpieniem uciekał w świat twardych narkotyków. Nauczeni przez życie, by maskować swoje słabości, w grupie tak podobnych życiorysów odnajdą terapeutyczną wartość utożsamienia się z cudzym bólem. Dopiero jednak w uznaniu przez Drugiego odnajdą siłę, by z tym bólem móc w końcu sobie poradzić.

Krzywda i jej przepracowanie w "Thunderbolts*" nie stanowi wyłącznie kostiumu wyróżniającego nową ekipę na tle nieskończonego katalogu postaci Marvela. Filmowi scenarzyści postanowili uformować z nich cały szkielet fabularny, a reżyser Jake Schreier – przetopić na estetyczny klucz. Dość powiedzieć, że zamiast z siejącym zniszczenie lateksowym ironistą bohaterowie walczą tu z – uwaga – depresją, personifikowaną przez jednego z najciekawszych antagonistów uniwersum, Voida. Choć ta pieczołowicie budowana metafora na przestrzeni filmu za często podawana jest zbyt wprost, bez grama subtelności, z którą utożsamiamy kino podejmujące tematykę zdrowia psychicznego, być może właśnie dlatego tak efektownie puentuje się w finale. 

Okoliczności dwudziestominutowej sekwencji ostatecznego pojedynku to bowiem być może najodważniejsza decyzja Marvela od czasu Thanosowskiego pstryknięcia palcami, a emocjonalne rejestry, do których dociera wówczas film, są czymś nieobecnym w MCU w zasadzie nigdy wcześniej. Ta niepohamowana szczerość, której w końcu nie musi rozładowywać żaden dowcip, u niektórych widzów obudziła nawet uczucie pewnego zakłopotania, dyskomfortu. Dało się wychwycić, że filmowi udało się wziąć ich z zaskoczenia; że są skrępowani tym, co próbuje w nich dotknąć, że nie byli przygotowani na ten typ wrażeń wybierając się na superbohaterskie widowisko. Nawet jeśli "Thunderbolts*" ostatecznie dochodzą do tego, eksponując własną niezdarność, nie wywracają znajomej formuły, a swoich bohaterów budują dosyć selektywnie – cóż to za radość zostać tak zaskoczonym na produkcji Marvela!
Bilet normalny 20 20,00 zł
niedostępne
Cena bez zmian
 
Bilet ulgowy uczeń 15
15,00 zł
Bilet Duża Rodzina 15
15,00 zł
Bilet ulgowy student 15
15,00 zł
Bilet ulgowy senior 15
15,00 zł