SUPERMAN
8 sierpnia 2025, godz.: 19:00
"Uwierzysz, że człowiek może latać", głosił slogan "Supermana" z 1978 roku z Christopherem Reeve’em
w tytułowej roli. I trafiał w sedno – podwójnie. Superman pokonuje
przecież grawitację dosłownie (jako fruwający kosmita) i metaforycznie
(jako pozytywny symbol tego, co może osiągnąć człowiek). Niestety, z
biegiem lat coraz gorzej z tym optymizmem. Tu cyniczna powaga, tam
protekcjonalna ironia – w efekcie Supermana najłatwiej dziś
zdekonstruować albo wyśmiać, ewentualnie wypiąć klatę i iść w zaparte.
Żyjemy bowiem w świecie, w którym łatwiej nam tolerować zblazowaną
wariację w typie Homelandera niż beztroski oryginał. I nie powiem,
wygląda to na robotę dla super… reżysera: dowieść, że na ekranie wciąż
jest dziś miejsce dla faceta w czerwonej pelerynie. Bez żadnego "ale".
James Gunn zaczyna od zwrotu o 180 stopni, odbijając w przeciwnym kierunku niż poprzedni architekt kinowego uniwersum DC,
Zack Snyder. Zabawne, że dwaj faceci, którzy w 2004 roku nakręcili razem remake "
Świtu żywych trupów", 20 lat później mogą się pochwalić własnymi filmami o Supermanie. Tym zabawniejsze, że ich wizje tak bardzo się różnią.
Snyder chciał wynieść Człowieka ze Stali na piedestał,
Gunn chce go nam przybliżyć. Co więcej, każdy z nich wybrał okrężną drogę do celu.
Snyder leciał ku nadczłowiekowi przez obwodnicę "realizmu" i zaciśniętych zębów.
Gunn
tymczasem wraca do człowieka, ścieżką umowności i luzu. Oraz komedii.
Wiele mówi już to, który z reżyserów zdecydował się zostawić Supermanowi
słynne majtki na wierzchu.
Majtki na wierzchu to jednak tylko wierzchołek góry lodowej nowego "
Supermana". Jest tu uroczy jaszczur, który przez noc rośnie do rozmiarów
Godzilli
i rusza zadeptać Metropolis. Jest portal do kieszonkowego wymiaru. Jest
wyrastająca spod ziemi lodowa cytadela, jest robot upierający się, że
nie ma uczuć i jest gość zmieniający się w minerały. Jest nawet pies w
pelerynie!
Gunn i jego operator
Henry Braham
filmują to wszystko w intensywnych kolorach, z cyfrową
hiperklarownością, ale też z niepodrabialnie kinową patynką. Raz za
razem wybierają ekstremalnie szeroki kąt widzenia, dzięki czemu sceny
akcji nabierają namacalnego, niemal fizycznego charakteru, pozostając
zarazem komiksowo "większe niż życie". Efektem jest bezpretensjonalny
kalejdoskop, niepodobny ani do mrocznego patosu
DC i
Snydera, ani do bladego "kina środka"
Marvela. Ot, filmowy komiks z charakterem, z własną wizualną tożsamością – i z sercem na dłoni.
Właśnie o tym ostatnim jest dla
Gunna postać Supermana.
Clark Kent w wersji
Davida Corensweta to nie hamletyzujący smutas, jakiego musiał grać większość czasu
Henry Cavill,
tylko prosty chłopak, który po prostu chce dobrze. Taki, który ugotuje
swojej dziewczynie kolację, przyzna się, że słucha obciachowego zespołu,
i bez żenady ogłosi, że prawdziwa supermoc to bycie miłym. Kiedy
potrzeba wzywa, bez zastanowienia zakłada pelerynę i rusza na odsiecz,
nieważne: psu, dziewczynce czy nacji zagrożonej przez inwazję obcych
wojsk. W ten sposób zawiązuje się naczelny konflikt filmu: Superman
interweniuje w politycznie wrażliwej sytuacji i, ku własnemu zdziwieniu,
trafia pod ostrzał opinii publicznej. Tymczasem zazdrosny o uwagę
multimiliarder
Lex Luthor (
Nicholas Hoult) postanawia wykorzystać sytuację do pozbycia się rywala.
Komiksowa zabawa
Gunna
odkrywa tym samym swoją drugą, poważną twarz. I słusznie: opowieść o
człowieku-idei nie może nie być opowieścią o wartościach. Szukając
Supermanowi miejsca we współczesności,
Gunn
po prostu go z tą współczesnością konfrontuje. Uniwersum DC okazuje się
więc naszym światem w krzywym zwierciadle: imigrant z planety Krypton
musi walczyć z rasowymi stereotypami, technokraci spiskują z dyktatorami
poprzez międzywymiarowe portale, a na farmie trolli pracują stada małp.
Więcej tu jednak podobieństw niż różnic. Jest nawet wojna rozpętana pod
pretekstem "pokojowej interwencji", która przypomina, że Superman
przydałby się i nam.
Oczywiście, marzenie o tym, że przyleci superfacet i rozkwasi nos Złu
jest marzeniem z gruntu konserwatywnym i niebezpiecznym: oddanie się w
ręce jakiegoś Übermenscha byłoby raczej gaszeniem pożaru benzyną. Na
szczęście
Gunn
ładnie niuansuje swój pomnik Supermana, przypominając, że jest on nie
tylko herosem, ale też reporterem. Pięści, mięśnie i laserowy wzrok mają
swoje plusy, ale triumf dobra w "
Supermanie"
zapewniają ostatecznie ludzkie serducho i dziennikarska rzetelność.
Czyli rzeczy, które nie mieszczą się w głowie "tech brosa" Lexa Luthora.
Gunn sprytnie
piecze tu dwie pieczenie na jednym ogniu. Raz: wymyka się z pułapki
superbohatera-jako-faszysty i dwa: nie zaniedbuje drugiego planu.
Przecież nawet
Jimmy Olsen (
Skyler Gisondo) ma tu coś do roboty, a
Lois Lane (
Rachel Brosnahan) wreszcie nie jest kwiatkiem do kożucha ani panną w opałach.
Takie
"demokratyczne" podejście zaprasza jednak inny zarzut – ten, który
słyszę pod adresem filmu, odkąd tylko ujawniono, ile postaci zmieścił w
scenariuszu
Gunn. Nie do końca rozumiem: nikt jakoś nie ma problemu z tłoczną obsadą "
Ojca chrzestnego" czy innej "
Gorączki", ale na widok kilkorga superbohaterów zaraz wszyscy krzyczą o przesycie. Faktycznie w "
Supermanie" jest dość gęsto: pojawia się
Green Lantern (
Nathan Fillion), Hawkgirl (
Isabela Merced) i Mister Terrific (
Edi Gathegi),
jest cała redakcja gazety "Daily Planet", a do tego co najmniej czworo
czarnych charakterów. Film ma też szarpaną, epizodyczną strukturę i na
dzień dobry częstuje nas solidną porcją ekspozycji. Ten "
Superman" leci do celu raczej zygzakiem niż w linii prostej.
Ale
zalety takiego podejścia przeważają nad wadami. Po pierwsze: mamy tu
nietypowy przykład filmu superbohaterskiego, który w trakcie łapie drugi
oddech. Im dalej w seans, tym lepiej się to ogląda, a finał nie jest
rutynowym odliczaniem do napisów, tylko pięknie trzyma nas w fotelach do
samego końca. Po drugie: dostajemy od razu gęste, tętniące życiem nowe
uniwersum DC. Nie trzeba pięciu filmów, by skomponować skład jakichś
Avengers. Piaskownica już stoi, gotowa do dalszej zabawy. No i po
trzecie: bogaty kontekst służy do tego, by wyraźniej obrysować postać
samego Supermana. Na tle innych bohaterów widać lepiej, dlaczego to on
jest naprawdę super.
Gunn zresztą
sprawnie lawiruje między Scyllą a Charybdą opinii o samym byciu
"super". Jeden sceptyk powie, że Superman jest nudny, bo niepokonany.
Drugi obrazi się na każdy widok Supermana w tarapatach – no bo jak to,
przecież miał być niepokonany.
Gunn
pokazuje jednak, że do zagięcia Człowieka ze Stali wystarczy byle
pistolet przystawiony do odpowiedniej głowy. Stawki więc w filmie nie
brakuje. A że nasz bohater raz za razem dostaje w kość? Ważne chyba, że
wstaje i walczy dalej. Tym bardziej, że mało który konflikt udaje się tu
rozwiązać strategią "uderz mocniej" – nie żeby brakowało w filmie
spektakularnych bójek.
Najbardziej spektakularne bójki przyjmują jednak w "
Supermanie"
kształt zwykłych rozmów. Bo jest jeszcze czwarty argument na obronę
przed zarzutem obsadowego "tłoku": taki, że koniec końców liczą się tu
przecież (tylko i aż) trzy postacie.
Gunn
nakręcił po prostu film o Clarku Kencie rozpiętym między dwójką osób.
Tak się składa, że o takich samych inicjałach: z lewej ukochana Lois
Lane, z prawej arcywróg Lex Luthor. I już castingowo jest to żyleta:
Brosnahan urodziła się, żeby zagrać zadziorną Lois (serial "
Wspaniała pani Maisel" to jej pięciosezonowe CV), a
Hoult i
Corenswet
ładnie wymieniają się byciem zbyt spokojnym i zbyt rozedrganym. Kiedy
ze sobą rozmawiają, kiedy się ze sobą kłócą albo godzą, kiedy się
nawzajem słuchają albo nie słuchają – tu znajdziemy prawdziwe efekty
specjalne filmu: emocje.
Gunn testował to już w "
Strażnikach Galaktyki"
i wie, że fabuła jest zwykle warta tylko tyle, ile warte są postacie. W
sumie podobnie jest z samym Supermanem. Fajnie, że super, ale
ostatecznie liczy się
man.
NOWA Sala Kinowa ()
Miechów
zobacz na mapie